|
Seria powstała z okazji jubileuszu 20 lat Majaki Cup
:: Część 1:
Jubileuszowy kalejdoskop Majaki Cup
:: Część 2:
Nasi tu byli, czyli kadry decydują o wszystkim
:: Część 3:
Komu mucha na dziko, czyli wielkoszlemowy finał amatorskiego turnieju
:: Część 4:
Chłopak tak się garnie do sportu, czyli najlepsi z najlepszych
:: Część 5:
Wchodzi dziedzic pruski, czyli o wszystkich równie arcyważnych
:: Część 6:
Kot z trzema nogami, czyli na koniec trochę statystyki
[20 lat Majaki Cup - część 6, ostatnia]
:: Kot z trzema nogami, czyli na koniec trochę statystyki
26 maja 2023 r.
Człowiek i jego czworonożny pupil we wspólnym ujęciu statystycznym mają po trzy nogi. I chociaż napisano morze opinii na temat zwodniczej natury danych statystycznych, to są i tacy, którzy uważają, że statystyka nie kłamie, a kłamią tylko statystycy. Jednocześnie trudno takie dane pominąć, szczególnie, że niektóre są nad wyraz ciekawe. Na koniec retrospekcji - garść statystycznych meczowych ciekawostek.
Spośród 1959 meczów rozegranych podczas dwudziestu lat funkcjonowania turnieju 1921 to były spotkania związane z regularnymi rozgrywkami, a więc mecze w pełnej wersji, do dwóch wygranych setów i trzecim w razie potrzeby oraz sześćdziesiąt finałów do trzech wygranych setów. Również dziewięć meczów kwalifikacyjnych rozegrano w formacie pełnowymiarowym. W ramach Turnieju Mistrzów doszło do 29 pojedynków i tylko tutaj regulamin zezwalał na nieco skrócone mecze, zakończone super tie-breakiem zamiast trzeciego seta.
Zarezerwuj sobie kwadrans albo... siedemnaście
Najkrótsze mecze w historii turnieju trwały tylko kwadrans, bowiem zostały przerwane kreczem jednego z zawodników (edycje 45. i 46.). Najkrótsze dokończone spotkania giną w pomroce dziejów, kiedy to jeszcze nie było obowiązku raportowania czasu ich trwania lub podawano czas jedynie w przybliżeniu. Dlatego do danych mówiących o meczach trwających po dwadzieścia minut (rakieta vs prince w 8. edycji i tomi vs zibi w 18. edycji) należy podchodzić z dużą rezerwą. W tej sytuacji za najkrótsze udokumentowane pojedynki należy uznać dwa spotkania, które miały miejsce podczas 13. edycji, kiedy to wojtekmoryn pokonał romeo w dwóch setach po dwudziestu ośmiu minutach, a jedynie minutę dłużej trwało spotkanie tego samego romeo z pablo. Z czasów bardziej współczesnych należałoby wymienić 47. edycję, kiedy to w jednej z grup kwalifikacyjnych rozszalał się prezes wygrywając wszystkie trzy mecze w piorunującym tempie: jeden po trzydziestu minutach, a dwa pozostałe - po trzydziestu pięciu.
Na drugim biegunie - wśród najdłuższych starć - znajdziemy z natury rzeczy przede wszystkim finały, z racji ich odrębnego formatu. Najwięcej czasu na wyłonienie Mistrza potrzebowali gregor i zfibel - aż cztery godziny i dwadzieścia minut. Ten słynny mecz, po którym na jakiś czas zmieniono przepisy dotyczące finałów, aby choć trochę ograniczyć ich potencjalną długość, odbył się już w 2. edycji i od tamtego czasu rekord ten pozostaje niepobity. Przy czym zaznaczyć należy, że pojedynek został podzielony na dwie części, rozegrane w dwóch różnych terminach. Najdłuższym finałem i meczem w ogóle, który zagrano w jednym kawałku było, także już przywoływane, spotkanie wieńczące 23. edycję pomiędzy sonnym i słoniem. Podczas tego kontrowersyjnego starcia panowie spędzili na korcie bez przerwy cztery godziny i piętnaście minut, co daje siedemnaście kwadransów!
Do tasiemcowych spotkań należał finał sprzed dwóch lat pomiędzy siekierką i tadkiem (56. edycja). Trwał co prawda nieco krócej od wymienionych, bo zabrakło ośmiu minut do pełnych czterech godzin, ale zasłynął innym wyczynem - rozegrano wówczas astronomiczną liczbę pięćdziesięciu dwóch gemów. Nikt nie umieścił na tablicy wyników lepszego bilansu, choć próbowano przez cały okres trwania zmagań: we wspomnianym finale 2. edycji rozegrano 49 gemów, w 23. edycji - 51 gemów, a ponadto starania podejmowali także misiek i bombel, którzy dwukrotnie męczyli się przez 50 gemów (35. i 45. edycja).
Nie wszystkie finały jednak wymagały takich poświęceń. Czas trwania czterech z nich nie przekroczył półtorej godziny (15., 16., 36. i 39. edycja), zaś w piątym, najkrótszym (46. edycja) - w swoim przedostatnim występie tytuł mistrzowski odzyskał legendarny misiek, pokonując cezara w trzech setach, po zaledwie siedemdziesięciu sześciu minutach, tracąc tylko cztery gemy.
Każdy może zostać rekordzistą
Trudno się dziwić finalistom, że muszą liczyć się z obecnością na korcie przez długie godziny, bo taka jest konstrukcja meczu o Mistrzostwo. Jednakże nawet w "zwykłych" pojedynkach można czasem stracić oddech. Niezwykłym osiągnięciem w tej dziedzinie popisał się w zeszłym sezonie kowal, który w okresie swoich największych sukcesów najpierw wiosną pokonał w trzech setach tomtoma po trzech godzinach i czterdziestu minutach (58. edycja), aby później powtórzyć ten manewr w starciu z pietro (59. edycja) i przebić swój poprzedni rekord o pięć minut. Aczkolwiek ten imponujący wynik w obydwu przypadkach odnosi się do meczów rozpoczętych i dokończonych w różnych terminach. Za jednym zamachem trzysetowy mecz o maratońskim charakterze rozegrali gregor i dentmar w 52. edycji. Zeszli do szatni trzy i pół godziny po pierwszym serwisie. Adrenalina towarzyszyła im przez cały mecz, chociaż sama gra zajęła 175 minut; pozostały czas wykorzystano m.in. na sprawy techniczne, w tym dwie zmiany kortów. Żadnej dłuższej przerwy nie mieli za to carlos i qlex, którzy bez litości wymieniali ogień przez trzy godziny i dwadzieścia pięć minut (37. edycja).
Absolutnie nieprawdopodobną długością rywalizacji wyróżnili się droba i gobo, którzy rozstrzygnęli ją w dwóch terminach, łącznie po trzyipółgodzinnej harówce (50. edycja). Intrygujące, że rozegrano w tym czasie... jedynie dwa sety! Następni przodownicy w obszarze dwusetowych meczów pozostali daleko w tyle za liderami, potrzebując do wytypowania zwycięzcy już tylko 160 minut (joda vs kondzio, 28. edycja - w dwóch terminach oraz w jednej turze: leon vs dziekar, 14. edycja).
Nie zawsze też trzy sety oznaczają monstrualny kaliber pojedynku. Można to załatwić ekspresowo, w ciągu siedemdziesięciu minut, tak jak efendi i lopez w trakcie 8. edycji. Pięć minut dłużej na wymianę ciosów potrzebowali joda i piter w 32. edycji, a ostatnio tadek i valar (60. edycja).
Kto pił z diabłem bruderszaft
Ostatnim przystankiem w naszej podróży są gemy dodatkowe. Przez ostatnich dwadzieścia sezonów rozegrano 299 tie-breaków, w tym 14 w Turnieju Mistrzów. W odniesieniu do regularnych rozgrywek oznacza to, że takie rozwiązanie było stosowane średnio częściej niż w co siódmym meczu. Ogromna większość z nich to tie-breaki, które nie były przesadnie długie i kończyły się najwyżej po kilkunastu punktach. W nielicznych wypadkach laur zwycięzcy musiał czekać na właściciela przez dwadzieścia osiem (pablo vs seneka, 14. edycja oraz gagi vs gregor w ostatnim Turnieju Mistrzów) lub trzydzieści punktów (tadek vs gregor, 56. edycja). Wszelkie granice wyobraźni przekroczyli monowiec i arietis w 44. edycji, kiedy to w secie zamykającym spotkanie kazali czekać na rozstrzygnięcie gargantuiczne pięćdziesiąt osiem punktów!
Tie-break w meczu turniejowym (rozumiany jako gem dodatkowy właśnie, a nie zamiennik pełnego seta, jak to miało miejsce w części finałów i w grupowych spotkaniach Turnieju Mistrzów) występował stosunkowo często, lecz dwa tie-breaki w jednym meczu to już dość rzadkie zjawisko: w kronikach figuruje 21 takich epizodów. Zazwyczaj były to mecze trzysetowe, niemniej czterokrotnie dotyczyło to spotkań dwusetowych. Powstało więc pytanie, czy przydarzyły się trzysetowe pojedynki, w których każdy rozegrany set zakończył się trzynastym gemem. I tu dochodzimy do największej sensacji, która przy tej okazji ujrzała światło dzienne. Owszem, były dwa takie zdarzenia, które niespodziewanie splotły się w iście diabelską osobliwość. W tym momencie musimy wrócić do drugiego odcinka naszej klechdy, kiedy to poznaliśmy dwóch kombatantów: lopeza i pablo. Debiutowali razem w siódmej edycji, otrzymując wówczas kolejne numery ewidencyjne (19. i 20.) i uczestniczą w zawodach do dnia dzisiejszego. Pierwszy trzysetowy mecz z trzema tie-breakami rozegrał lopez w 26. edycji. Do spotkania doszło 26 czerwca 2011 r., a po drugiej stronie siatki stanął wówczas tom. W drugim i ostatnim tego rodzaju starciu w historii rozgrywek wystąpił pablo.
Nie dość, że jego rywalem był tomtom (!), to na dodatek rozpoczęty cztery dni wcześniej mecz zakończył się... 26 czerwca 2021 r., czyli równiutko dziesięć lat i trzydzieści edycji później (56. edycja)! Takiego scenariusza nie powstydziliby się najwięksi demiurgowie suspensu!
Przed nami nieprzewidziane wertepy przyszłości, które zapewne przyniosą jeszcze niejedną niespodziankę. Tymczasem wypada sobie życzyć wzajemnie niezliczonych winnerów, atomowych asów i kończących wolejów oraz kolejnych dwudziestu lat w dobrym zdrowiu i żelaznej kondycji!
^Do góry
[20 lat Majaki Cup - część 5]
:: Wchodzi dziedzic pruski, czyli o wszystkich równie arcyważnych
18 maja 2023 r.
Do obecnej chwili mieliśmy już do czynienia z weteranami, pokoleniem starszym i młodszym, błyszczały obsypane brokatem panie, kąpali się w swojej sławie seryjni i jednorazowi Mistrzowie. Nadal jednak nieobecni pozostają niektórzy zawodnicy nie należący do żadnej z tych kategorii, bez wspomnienia których nasza saga byłaby niepełna.
Wśród nich znajdują się zawodnicy należący do ścisłej awangardy zawodów i trudno wyobrazić sobie turniej bez nich, mimo że nie udało się im dotrzeć do twardej czołówki najlepszych. Nie można pominąć również graczy z najwyższej półki, mogących poczuć rozczarowanie zaskakującymi niepowodzeniami, a także tych, którzy zwykle zajmowali niższe miejsca w zestawieniach, ale czasami los im wybitnie sprzyjał, nawet ponad miarę.
A gdyby tak każdy wracał ze stratą paru kilo, byłoby nas mniej coraz
Każdemu mocarzowi może zdarzyć się słabszy dzień, który skutkuje sensacyjnymi rozstrzygnięciami i niepowetowanymi stratami. O prawdziwym niefarcie mogą jednak mówić ci, którzy mimo zwycięstw nie dostali szansy na ich zdyskontowanie. Czasem nielichego psikusa sprawiali sobie wzajemnie gracze w rozgrywkach grupowych, gdzie dwa wygrane mecze w czteroosobowym składzie zazwyczaj gwarantują awans. Przed takimi niespodziankami nie chronił nawet profetyczny pseudonim, jak w wypadku szczęściarza, który w 14. edycji wygrał w grupie dwa mecze na trzy, a mimo to odpadł z dalszego współzawodnictwa. Zresztą nie on jeden, bowiem w tym okresie takie incydenty zdarzały się przez cztery zawody z rzędu. Podobnie stało się z dziekarem (aż dwukrotnie - w 13. i 15. edycji) oraz pablo (16. edycja).
W najnowszych dziejach w podobnych tarapatach aż dwa razy znalazł się bart (53. i 56. edycja). We wszystkich przypadkach decydowały drobne, ale istotne różnice w zdobytej punktacji - pojedyncze stracone sety przechodziły na rzecz konkurentów. Niemniej wyjątkowe fatum wyeliminowało pepe, który w 38. edycji przegrał w dwóch wygranych bitwach... o jeden gem za dużo.
Tyle, że na zachodnim wysiadłam, bo na centralnym strach jak łapią
Fortuna nie sprzyjała również niektórym hegemonom. Zwykle w związku z niesprzyjającym splotem okoliczności i nałożeniem się wielu bardzo różnych czynników: słabą dyspozycję dnia, lepszą - potencjalnie słabszego rywala, dobrą albo złą pogodę, dekoncentrujące przerwy w meczu, a pewnie i znaną naturze ludzkiej obawę przed wygraną.
Wspominana wcześniej fenomenalna mya, trzykrotnie bezskutecznie próbowała zdobyć mistrzowskie laury, ale przynajmniej częściową kompensatą była dla niej wygrana w pierwszym Turnieju Mistrzów. Tymczasem także już przywoływany słoń nigdy nie zaznał smaku ostatecznego triumfu, mimo aż pięciu prób przekucia obecności w finale na zwycięski wawrzyn (edycje 18., 19., 23., 24. i 25.). Na dodatek dwukrotnie przegrał w pięciu setach, w tym raz podnosząc się po dwóch pierwszych przegranych partiach!
Podczas, gdy słoń na pocieszenie mógł nosić tytuł Najlepszego Zawodnika Sezonu 2010, nieprzeniknione czarne chmury wisiały cały czas nad inną ważną personą naszego konkursu. Mowa o prezesie, notorycznie trapionym kontuzjami, które zmusiły go do wycofania się z dalszego udziału w 39., 44., 46. i 48. edycji. Kiedy już grał do końca wzbudzał respekt przeciwników, ale nie udało mu się zakończyć swoich starań pełnym sukcesem: regularnie kończył zawody w półfinałach (36., 37., 38. i 42. edycja).
Prasłowiańska grusza chroni w swych konarach plebejskiego uciekiniera
Zdarzali się również prawdziwi szczęściarze, którzy mogli liczyć na szeroki uśmiech opatrzności, choć w żadnym z poniższych przypadków nie udało im się tego spożytkować w dalszych etapach. Jednym z nich był wojtekmoryn, który w 19. edycji dzięki małym punktom w tabeli awansował do turnieju głównego, zaczynającego się wtedy od ćwierćfinałów. W grupie przegrał dwa mecze, a wygrał tylko jeden. Można powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość, bo grał nieźle, przegrywając ze wschodzącą wówczas gwiazdą, słoniem, dopiero po dwóch tie-breakach. Podobnie było dwie edycje później, kiedy to dziekar otrzymał premię od losu w uznaniu jego męstwa w pojedynku z tym samym słoniem, kiedy skapitulował po trzech setach. Przy czym dziekar nie wygrał żadnego meczu grupowego na korcie, ale otrzymał jeden walkower.
Najsłynniejszą jednak córą szczęścia, której pomogły konary turniejowego drzewa była kicia. W 34. edycji nie wygrała nawet jednego gema, a mimo to, po przetrzebieniu grupy przez kontuzje, z bilansem jednej przegranej i dwóch zwycięskich walkowerów awansowała do ćwierćfinału - ówczesnej pierwszej rundy pucharów - i dopiero tam odpadła, nadal nie wygrywając gema. Jeszcze dalej dotarła w 48. edycji z jeszcze słabszą punktacją: przegrała dwa mecze grupowe, ale wycofanie się dwóch graczy i otrzymanie jednego walkowera wystarczyło jej do awansu do najlepszej szesnastki. Tam natknęła się na kolejną kontuzję znanego nam już prezesa i bez wyjścia na kort trafiła do czołowej ósemki. Dopiero wtedy znalazł się odważny, który stanął na jej drodze i zdołał okiełznać jej nieprawdopodobny fart.
Szukamy pana Palucha
Większość śmiertelników miała już okazję przemknąć przez karty naszej gawędy, nawet jeśli tylko przelotnie. Wśród poszukiwanych, a nadal nieuchwytnych postaci znajdują się także ci, którym nie udało się wejść na sam szczyt, ale znacząco przyłożyli rękę do obecnego kształtu celebrowanego monumentu. Z zamierzchłych czasów należałoby przywołać kilku ważnych finalistów, takich jak miras, szczęściarz czy ozi, którym szansa na mistrzostwo dwukrotnie wymknęła się z rąk. Ponadto warte docenienia było zaangażowanie w szukanie optymalnych rozwiązań regulaminowych, w których przodowali wojtekmoryn, szczęściarz, słoń czy sam misiek.
Dzisiejsze zastępy piszą świeżą historię i nadają swój koloryt nowożytnym rozgrywkom, czyli tym w formule t-28 (od 41. edycji). Nie sposób nie wspomnieć dentmara, przez osiem kolejnych edycji rozstawianego w najlepszej czwórce, a dziś występującego regularnie jako jeden z najmocniejszych liderów grup. Dwukrotnie uczestniczył w rozgrywkach Turnieju Mistrzów tomtom, który po raz pierwszy awansował ostatniej jesieni do półfinału, po przerwaniu świetnej passy kowala. Coraz śmielej poczyna sobie także gagi, srebrny medalista ostatniego Turnieju Mistrzów, startujący tej wiosny jako piąty gracz zestawienia.
Trzon i fundament pogranicza pierwszej dziesiątki katalogu graczy stanowią bart, jednokrotny półfinalista, stały bywalec co najmniej pierwszej rundy pucharu, monowiec, który dwukrotnie miał szansę walczyć o finał, często pełniący rolę lidera grup eliminacyjnych, czy tajpej, systematycznie premiowany w grupowych rozgrywkach. Niespodziankę na każdym poziomie rywalizacji zawsze mogą sprawić zarówno valar, legitymujący się coraz dłuższym stażem, jak i lenny, rutynowany wicelider eliminacyjnych grup. Niezachwianie szukają perspektyw na kolejne zwycięstwa ustawicznie zasilający szeregi wojowników carlito, bucek oraz patricos.
Kawa i wuzetka są obowiązkowe dla każdego, bijemy się o "Złotą patelnię"
Oprócz batalii o najwyższe splendory, o awans, o kluczowe punkty, czy nawet o honor w przypadkach beznadziejnych - zdarzały się również konfrontacje, których jedynym celem było wypracowanie samej możliwości wzięcia udziału w turnieju - czyli mecze kwalifikacyjne. Było ich zaledwie dziewięć w dziejach. Unikane, traktowane jako obowiązkowe zło konieczne mające zastosowanie do doraźnego rozwiązywania klęski urodzaju - także odcisnęły swoje delikatne piętno na monolicie głównych zmagań. Ich uczestnicy bili się o udział w konkretnej edycji, aczkolwiek z szerszej perspektywy trzeba przyznać, że cierpliwość przegranych została ostatecznie nagrodzona i wszyscy bez wyjątku doczekali się swojego miejsca w kolejnych odsłonach.
Pierwszy i jednocześnie najważniejszy mecz kwalifikacyjny miał miejsce przed 19. edycją. Kwalifikanci są kojarzeni z zawodnikami notowanymi na niższych miejscach zestawień i od początku filozofia wyłonienia graczy turniejowych zakładała przeprowadzanie rozgrywek właśnie wśród ostatnich graczy w Rankingu. Jednakże jednocześnie pierwszeństwo do udziału w rozgrywkach zawsze mieli uczestnicy poprzednich edycji. W pierwszej kolejności zatem w kwalifikacjach grali chętni do debiutu w szeregach pretendentów. Tymczasem w pierwszym meczu kwalifikacyjnym spotkali się przyszli Mistrzowie: sonny i joda. Choć było wiadomo, że są mocnymi zawodnikami, to jednak nikt się nie spodziewał, że sonny przez następne blisko półtora roku zdominuje turniej, wygrywając wszystkie rozegrane mecze, w tym dwa finały z pięciu wygra z... jodą, który oprócz tego w finałach uczestniczył jeszcze dwukrotnie: raz ulegając, ale raz pokonując przesławnego miśka, jako pierwszy i jeden z trzech jego historycznych pogromców.
Na kolejne spotkanie kwalifikacyjne trzeba było poczekać osiem lat, do 43. edycji, kiedy to wygrał mecz i dołączył do turnieju lenny. W 51. edycji po raz pierwszy zmierzyli się gracze notowani już w Rankingu, wtedy wygrał maciekhb. Pozostałe sześć starć przedturniejowych odbyło się w specyficznej atmosferze przełomu pierwszego i drugiego roku pandemii (edycja 54. i 55.). Wtedy pojawiło się nadzwyczajnie dużo chętnych i każdy z tych dwóch turniejów poprzedzony był prologiem aż trzech pojedynków. O trzech zwycięzcach tamtych meczów szybko zrobiło się głośno: pepot jest wiosną tego roku obrońcą tytułu, gagi i tomtom zaś w ostatnim zestawieniu zajmowali piątą i szóstą pozycję.
Ubrać w porcięta, zdjąć buty i ogolić mi to całe towarzystwo
Wypada wspomnieć także o roli i fenomenie samych pseudonimów. Czasem skutecznie maskują prawdziwą naturę gracza, a niekiedy ją odkrywają. Nieraz zdradzają też jego aspiracje, pasje, fascynacje, sporadycznie będąc nawet interesującym narzędziem różnych demonstracji. Oczywiście każdy sam decyduje jaki przyjmie pseudonim, jedyny warunek jest taki, że nie został on wcześniej zajęty przez inną osobę. (Nawiasem mówiąc, powinien być również drugi: w czarnym śnie komentatora posługującego się językiem polskim jest tylko jeden czarny charakter - pseudonim nie podlegający deklinacji, występujący tylko w mianowniku).
Najczęściej przydomki pochodzą od imion uczestników i to nie tylko w swojskich wersjach (bart, bodzio, cezar, daw, misiek, sław, oliwka, zibi), ale również w wariantach obcojęzycznych (carlito, gregor, johnny, konrado, kris, kristof, mike, pablo, pietro, piterson, romeo). Zdarzało się też, że nie mają żadnego związku z prawdziwymi, na co dzień używanymi imionami (carlos, kondzio, leon, tadek). Oczywiście oprócz imion inspiracją bywają również nazwiska (bucek, droba, dziekar, gkos, kowal, lenny, maksiu, ozi, qlex, sokolow, sonny, sumi) lub ewentualnie po prostu ksywki z młodości (bombel, magystah, skyu) przy czym chwilami jedno jest tożsame z drugim. Wyraźnie widać tę gmatwaninę wpływów jeśli zestawi się je chociażby z mailowymi adresami kontaktowymi (butch, oromek, paco, skrzypek, wojtekmoryn).
Zdarzały się pseudonimy sprawiające wrażenie wykorzystania okazji do próby stworzenia samospełniającej się przepowiedni (bravo, jazzman, lopez, prezes, prince, rakieta, rapid, szczęściarz), choć nie zawsze wróżebne umiejętności autorów szły później w parze z faktami. W niektórych przypadkach docenić trzeba dużą dawkę autoironii i dystansu wobec faktów właśnie (dentmar, długi, dziadek, kicia, łysy). Wykorzystywanie metafor przyrodniczych doprowadziło trzykrotnie do mrożącego krew w żyłach pojedynku pomiędzy słoniem i pumą, w dodatku każdorazowo górą był słoń. Także inne mecze mogły w tabelach wyglądać egzotycznie, szczególnie gdy wielokrotnie spotykali się gracze o tych najwymyślniejszych, czy najbardziej oryginalnych nickach (amator, arietis, barcelończyk, dżuma, efendi, monowiec, siekierka, valar).
Impulsowi i nagłemu olśnieniu po odkryciu jody zawdzięczał swoje przezwisko kenobi. Zupełnie innego rodzaju pobudki kierowały zawodnikiem, który, jako jedyny do tej pory, zmienił swój pseudonim w trakcie swojej kariery - i to dwukrotnie! Tajemnicą poliszynela były jego automobilowe namiętności, więc nikogo nie zdziwiło pojawienie się na planie postaci o aliasie pantera206, dla wygody w następnym turnieju przemianowanej na panterę. Toteż, gdy w trzecich z kolei zawodach z jego udziałem ukazał się almera - wszyscy wiedzieli, że to efekt zmian w parku maszynowym.
Wspomniany wyżej jedyny warunek dla możliwości przyjęcia konkretnego pseudonimu, czyli jego rozróżnienie od już użytych sprawiał nierzadko kłopot przyszłym użytkownikom, stąd różne wariacje podobnych imion, odnajdywane także w innych językach: carlito czy pietro musieli zmienić początkowy wybór. W podobny sposób z planowanego, ale zajętego już toma przyszedł na świat tomtom. Zupełnie niespodziewane sprzęgnięcie losów tych dwóch nie znających się nawzajem graczy nabrało szczególnie demonicznej poetyki. W ostatnim odcinku naszej noweli okaże się dlaczego.
*Podziękowania za tytuł i śródtytuły dla dla S. Barei i S. Tyma (Miś, Zespół Filmowy Perspektywa, 1980).
^Do góry
[20 lat Majaki Cup - część 4]
:: Chłopak tak się garnie do sportu, czyli najlepsi z najlepszych
11 maja 2023 r.
Utalentowani gracze, pojawiający się na przestrzeni lat w coraz większej liczbie oraz wymagająca formuła finału przyczyniły się do tego, że nawet w początkowych edycjach zdobycie tytułu nie było łatwym zadaniem, a jego obronienie - jeszcze trudniejszym. Poniższa antologia ukazuje majestat triumfatorów w pełnej krasie.
Wśród Mistrzów dotychczasowych sześćdziesięciu regularnych turniejów znajdziemy dziewiętnaście nazwisk. Jeśli weźmiemy pod uwagę osoby, które zdobyły laur zwycięzcy więcej niż raz - lista kurczy nam się do dziesięciu pozycji. Tylko dziewięciu graczy legitymuje się tytułem Najlepszego Zawodnika Sezonu, a jedynie trójka spośród nich szczyciła się nim kilkukrotnie. Najrzadziej w naszym uniwersum nadawano nieoficjalną szarżę Dominatora, którą uhonorowano zaledwie trzech arcymistrzów, niepokonanych w danym roku, przy czym tylko jeden z nich wypracował to miano trzykrotnie.
I nie sprzedamy naszego Misia żadnemu muzeum,
nawet Narodowemu za milion
Najważniejszym Czempionem, który swoimi wyczynami zapisał się w historii turnieju złotymi zgłoskami jest misiek. Wystąpił w dziewięćdziesięciu dziewięciu meczach, z czego tylko sześć zakończył na tarczy. Charakterystyczny dla tego legendarnego tytana jest fakt, iż nawet ta mikra liczba przegranych meczów dotyczyła wyłącznie finałów. W latach jego aktywności (2010-2018) wszyscy przyzwyczaili się do niepodważalnego dogmatu: jeśli do zawodów zgłosił się misiek - jest więcej niż pewne, że będzie można mu kibicować w pojedynku finałowym. Nigdy nie przegrał na wcześniejszym etapie i nikt inny w historii nie znalazł się w takiej sytuacji ani przedtem, ani potem.
Uczestnicząc w dwudziestu trzech finałach zdobył zawrotną liczbę siedemnastu tytułów mistrzowskich. Żaden zawodnik w dziejach nawet nie zbliżył się do takiego wyniku i z dzisiejszej perspektywy wygląda na to, że prawdopodobieństwo dorównania mu w tym osiągnięciu jest zbliżone do zera. Ponadto ma na koncie inne wyśrubowane dokonania, jak najdłuższy okresu bez przegranego meczu, kiedy to nie znalazł równego sobie przez ponad dwadzieścia sześć miesięcy (od września 2014 do grudnia 2016), czy 19 wygranych meczów z rzędu bez straty seta.
Wygrał po raz pierwszy już w debiutanckiej, 24. edycji i kontynuował swoją passę także w trzech kolejnych, wygrywając w sezonie 2011 wszystkie dziesięć spotkań, co pozwoliło mu na zdobycie pierwszego w karierze tytułu Dominatora. Jako jedyny zainkasował tę godność więcej niż raz, w dwóch kolejnych nieparzystych latach: w sezonie 2013 wygrał ciąg szesnastu spotkań, zaś w roku 2015 zgarnął czternaście wygranych.
Oczko mu się odlepiło, temu Misiu
O jego niezwykłej hegemonii świadczy również liczba jego pogromców - znalazło się raptem trzech graczy, którzy byli w stanie go pokonać. I tylko w finale, rzecz jasna. Pierwszym śmiałkiem był joda w 28. edycji, po czterosetowym starciu, zaś dwa turnieje później - triumfował długi po pięciosetowej przeprawie. Żaden z nich nie powtórzył już tego wyniku, choć obydwaj mieli takie szanse. Dopiero bombel - najpierw jednorazowo w 35., a potem od 42. edycji zaczął poprawiać te statystyki i zdołał wygrać z miśkiem aż czterokrotnie. Aczkolwiek tyleż samo razy sam musiał lizać rany.
Toteż kiedy misiek, pięć razy z rzędu tytułowany Najlepszym Zawodnikiem Sezonu (2011-2015), ogłosił zakończenie swojej przygody z turniejem przed rozpoczęciem 48. edycji nadszedł koniec pewnej epoki. Sporo zawodników, żegnając go z żalem, odetchnęło przy tym z ulgą, bowiem puchar stał się znowu zdobywalny.
Z tobą przegrać, to jak wygrać
Wbrew pozorom misiek nie jest jedynym właścicielem niedościgłych rekordów. W czasach przedmiśkańskich było dwóch wirtuozów, którzy w historii swoich występów... nie przegrali żadnego meczu. Zaledwie w trzech edycjach (15., 16. i 18.) uczestniczył zibi rozbijając bank trzema tytułami mistrzowskimi, a przede wszystkim siedemnastoma zwycięstwami z rzędu bez straty seta, czym ustanowił rekord pobity dopiero ponad pięć lat później. Tuż po jego zniknięciu pojawił się nowy luminarz - sonny. Co prawda dość szybko, bo już w szóstym pojedynku, oddał przeciwnikowi jednego seta, co zdarzało mu się także później, ba!, nawet stracił dwa sety w opisywanym już finale ze słoniem. Przez całą karierę jednak nikomu nie pozwolił na więcej i triumfował we wszystkich dwudziestu ośmiu rozegranych spotkaniach! Właściwie to nawet w dwudziestu dziewięciu, jeśli liczyć mecz kwalifikacyjny, który musiał rozegrać debiutując. On także, po raz pierwszy w dziejach - w sezonie 2009, doczekał się rangi Dominatora.
Jeszcze wcześniej dość dobrze radził sobie na korcie gregor. Dotarł łącznie do dwudziestu dwóch finałów, więc brakuje mu do wyrównania miśkowego rekordu już tylko jednego awansu. Przy dziewięciu wywalczonych tytułach jest daleko w tyle za liderem, którego nigdy nie pokonał w oficjalnym meczu. Dzierży jednak w swoich rękach jedną wyjątkową zdobycz: Najlepszym Zawodnikiem Sezonu był aż siedmiokrotnie (2003-2008 i 2020). Zwycięstwa w tych zamierzchłych czasach nie wytrzymują porównania z obecnymi ze względu na istotnie większą liczbę zawodników i zauważalnie wyższy poziom zmagań. Jednakże gregor przez lata regularnie pojawiał się w finale, zaś dziewiąty, najcenniejszy tytuł mistrzowski wywalczył już współcześnie, po dwunastu latach przerwy. Może zatem z czystym sumieniem twierdzić, że jest najdłużej odnoszącym względne sukcesy graczem w stawce. Tym bardziej, że dodatkowo jest jedynym zawodnikiem, któremu nieprzerwanie od 41. edycji - a więc od momentu uruchomienia dwudziestoośmioosobowego składu - udaje się utrzymać w czołowej czwórce Rankingu, co przekuwa się na gwarantowany udział w turnieju głównym.
Koncesję na systematyczne wygrywanie miał w latach 2014-2017 również bombel, kolekcjonując tytuły już od debiutu w 35. edycji. To on był wspomnianym wcześniej najmłodszym Mistrzem w historii. Dokonał tego w wieku 17 lat i 268 dni. Finalistą był dziewięciokrotnie i pięć razy zamienił to miano na najwyższy laur. Wyróżniał się na tle ówczesnych rywali doskonałą techniką, co zaowocowało wybornymi wynikami: spośród trzydziestu dziewięciu rozegranych pojedynków przegrał tylko pięć razy, z czego cztery dopiero w finale. Porzucił rywalizację będąc u szczytu chwały, z trofeum dla Najlepszego Zawodnika Sezonu 2017, które zdublował po jego zdobyciu także rok wcześniej.
Walczymy, czy przyglądamy się na siebie?
Nie podważając dokonań dawnych Mistrzów wydaje się, że zwyciężanie w bieżącej dobie, szczególnie seryjne, jest przy coraz większej liczbie świetnych graczy jeszcze trudniejsze. Listę współczesnych koryfeuszy otwiera tadek (w tourze od 47. edycji, lato 2018). Już w pierwszym turnieju dotarł do finału, co było jedynie preludium do tego co wydarzyło się w sezonie 2019. Zaprezentował wówczas swoje opus magnum, zaliczając komplet jedenastu wygranych, czym zdołał zapewnić sobie pełen zasób dostępnych zaszczytów: trzykrotny tytuł Mistrza, status Najlepszego Zawodnika Sezonu oraz, po raz pierwszy od pięciu lat, dystynkcję Dominatora - zamykając na razie ich katalog. W następnych rozgrywkach nie górował już tak jednoznacznie, zdobywając jeszcze jeden tytuł mistrzowski wiosną 2021 oraz trzykrotnie odznakę finalisty, ale nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Sześć razy w finale wylądował pietro, debiutując w 50. edycji po otrzymaniu dzikiej karty, która w naszych zmaganiach oznacza zwolnienie z eliminacji grupowych. Wykorzystał szansę na wiktorię dwukrotnie, co za drugim razem zaprocentowało tytułem Najlepszego Zawodnika Sezonu 2021. Od 53. edycji jest nieustannie rozstawiany wśród czołowej czwórki najlepszych i już pięć razy otrzymywał pierwszy numer startowy. Dwudziesty pierwszy sezon rozpoczął jako wicelider.
Również dwukrotnie triumfował kowal, którego przypadek wymaga osobnej atencji. Zainaugurował swoje występy przed pięcioma laty w 46. edycji. Do zeszłego roku, po dwunastu turniejach jego dorobek zamykał się zaledwie dwoma półfinałami. Aż tu nagle wystrzelił z formą pokonując po kolei wszystkie największe indywidualności i zdobył dwa tytuły mistrzowskie z rzędu oraz miano Najlepszego Zawodnika Sezonu 2022. Od poszerzenia grona Dominatorów dzieliły go już tylko trzy mecze. Odpadł dopiero w jesiennym ćwierćfinale.
Hej, młody Junaku, smutek zwalcz i strach!
Dwa razy tytuł zdobyło jeszcze tylko dwóch graczy. Pierwszym jest siekierka, który od czasu drugiego mistrzostwa jest nazywany nomen omen człowiekiem z żelaza. Latem 2021 roku pokonał tadka po wzmiankowanym już wcześniej epickim widowisku w 56. edycji, kiedy to nadludzkim wysiłkiem odrobił stratę dwóch setów. Drugi zawodnik to prince, triumfujący w dalekiej przeszłości, kiedy pojedyncze już tytuły zdobyli również pantera i bravo.
Spomiędzy osób nie wymienionych w dotychczasowych czterech częściach opowieści po jednym tytule mają ponadto na swoim koncie: daw, po 48. edycji, rozegranej w dzień stulecia niepodległości Rzeczpospolitej oraz aktualnie nam panujący obrońca tytułu, pepot, od ostatniej, jubileuszowej 60. edycji.
W ewidencji Najlepszych Zawodników Sezonu brakuje nam do tej chwili dwóch pozycji. W roku 2018 figuruje tu daw, który świętował podwójnie po rocznicowym sukcesie. Rok 2010 natomiast należał do słonia, pozostającego jedynym zawodnikiem, który zdobył tę godność nie wygrywając żadnego turnieju (w tamtym sezonie był dwa razy finalistą i raz odpadł w półfinale).
Zamykając wykaz najlepszych z najlepszych należy wymienić złote medale Turnieju Mistrzów. W pierwszym z nich prymat wiodła błyszcząca już na tych kartach mya, zaś w drugim - debiutujący rok temu adasko. Znamienne, że obydwoje pokonali konkursową śmietankę nie mając na koncie triumfu w regularnych edycjach.
*Podziękowania za tytuł i śródtytuły dla dla S. Barei i S. Tyma (Miś, Zespół Filmowy Perspektywa, 1980).
^Do góry
[20 lat Majaki Cup - część 3]
:: Komu mucha na dziko, czyli wielkoszlemowy finał amatorskiego turnieju
4 maja 2023 r.
Turniejowe namiętności przeważnie obejmują wszystkich startujących. Jednakowoż, w miarę dopełniania się kolejnych etapów zmagań powszechne wzmożenie szczyptę opada, pozostawiając w gorących głowach wspomnienia i rozmaite doznania, które z upływem czasu powoli się zacierają. Jest wszak coś, co pozostaje na dłużej po wybrzmieniu ostatnich fanfar konkursu: nieśmiertelna mistrzowska gloria.
Zwycięzcę naszych zawodów tradycyjnie wyłania specyficzny, jak na amatorską rangę, finał rozstrzygany w pięciosetowej formule. Zanim wprowadzimy na arenę najważniejszych gladiatorów, warto krótko naszkicować jego metamorfozy i wynikające stąd implikacje. Od pierwszej edycji finał miał jedno zadanie - zminimalizować wyłonienie Czempiona w sposób przypadkowy, aby tytuł stanowił bezdyskusyjny powód do chluby. Rozszerzenie decydującego meczu do wielkoszlemowego kanonu wydawało się do tego jedyną drogą. Pierwotnie potencjalna piąta partia miała być rozgrywana jako pełny set, ze zwykłym tie-breakiem w razie potrzeby. Tymczasem już w 2. edycji finaliści (gregor i zfibel) zszokowali audytorium rozgrywając w dwóch częściach pięciosetowe, ponadczterogodzinne spotkanie, które do dziś pozostaje najdłuższym w historii. Czas trwania był przerażający nawet dla młodych adeptów tenisowej sztuki. Szybko więc dokonano zmiany reguł i od 4. edycji ewentualną piątą odsłonę skrócono do zwykłego tie-breaka.
Kumotrze żołędny, tu się jeden awanturuje!
Krótki tie-break zamiast ostatniego seta obowiązywał przez kolejnych siedem lat (przepis został wykorzystany tylko raz, w 13. edycji) i funkcjonowałby pewnie do dzisiaj, gdyby nie pamiętne starcie z lata 2010 roku. Wówczas, na finiszu 23. edycji doszło do niesławnych wydarzeń, których bohaterami byli ówczesny obrońca tytułu sonny i aspirujący do zdobycia trofeum słoń. Na początku wydawało się, że wszystko idzie jak zwykle. Pretendent aktywnie atakował Mistrza, który nie był w najlepszej dyspozycji i to, jak się zdaje, było preludium konfliktu. Doszło do tego narastające zmęczenie potęgowane brakiem perspektyw na rychłe zakończenie pojedynku. Mimo to, gdy doszło do piątego seta, zawodnicy zagrali nieregulaminowo pełny set zamiast tie-breaka. Kolosalnie wyczerpani rozstali się po dwustu pięćdziesięciu pięciu minutach we wrogiej atmosferze. W efekcie sonny ogłosił zakończenie kariery, zarzucając słoniowi rzekome prowokacje i niestosowne zachowanie. Szczegółów jednak obie strony nigdy nie ujawniły, a publiczności i świadków nie było. Zamieszanie stało się katalizatorem przebudowy regulaminu - stało się jasne, że finał to zbyt ważne emocjonalnie wydarzenie, żeby zostawić je samopas i niezbędne jest wprowadzenie instytucji arbitra.
Nie przemykał tu żaden chyłkiem?
Przywołany letni finał 2010 odbył się z opóźnieniem, już po rozpoczęciu turnieju jesiennego. Ze względów formalnych zatem zwieńczenie uruchomionej edycji odbyło się jeszcze według starych kryteriów. To starcie również dołożyło cegiełkę do przemeblowania zasad, choć już w innym kontekście. Ponownie zagrał w nim słoń przeciwko debiutującemu w zawodach przyszłemu królowi kortów - miśkowi. Tym razem nie było żadnych kontrowersji, a jedynie wspaniałe widowisko. Wicemistrz radził sobie nie najlepiej i w dwóch pierwszych odsłonach przepadł z kretesem. I nagle wstąpił w niego demon, przyparł do muru miśka i niespodziewanie odrobił straty doprowadzając do piątego seta. Zgodnego z prawidłami - czego dopilnował sędzia, obecny na finale pozaregulaminowo. Niestety, słoń, chociaż świadomy, że gra tylko gema dodatkowego, z roztargnieniem oddał pierwsze punkty, a gdy się zorientował, że to koniec, było już za późno. Tłumaczył potem, że nie wiadomo dlaczego cały czas trzymał się mirażu pełnego seta i, co za tym idzie, odpowiedniego rozdysponowania topniejących sił - wbrew wyraźnym komunikatom arbitra. Te okoliczności doprowadziły do zmian gwarantujących, że nikt nie przemknie ukradkiem przez gęste sito selekcji kandydatów do wiecznej chwały.
Kingsajz dla każdego!
Korekta regulacji od sezonu 2011 ukształtowała wyobrażony obraz finału na długie dziewięć lat. Powrócono do koncepcji z pierwszych trzech turniejów, gdzie o zdobyciu kulminacyjnego wawrzynu decydować miały pełne sety, także w przypadku przewidywanej piątej partii. Przy czym zdecydowano się na wersję radykalną, odpowiadającą przepisom rozgrywek Wielkiego Szlema: piąty set miał być rozgrywany bez tie-breaka, do dwóch gemów przewagi. Wzbudziło to niepokój niektórych graczy o możliwość generowania monstrualnie długich pojedynków. Żartowano nawet, że finaliści będą musieli być pojeni specjalnym eliksirem, który doda im sił i iście królewskiego rozmiaru, aby móc podołać wyzwaniu. Obawy okazały się jednak nieuzasadnione, bowiem nikt nie skorzystał z tych dobrodziejstw w czasie ich obowiązywania. Rozpoczął się okres panowania miśka i kolejny pięciosetowy finał zdarzył się dopiero podczas 35. edycji. W miarę wyrównywania się poziomu zawodników pięciosetówki zaczęły występować nieco częściej. Tak było w 43., 45. i 49. edycji, ale także i wtedy ostatnie partie nie przekraczały standardowych gabarytów.
We współczesnych czasach w finale obowiązuje regulamin nieco zmodyfikowany przed 52. edycją: przy stanie 6:6 zakłada się rozegranie tzw. super tie-breaka, do dziesięciu wygranych punktów (lub dwóch punktów przewagi). Zmiana wynikała z analogicznych reform na szczytach tenisowego świata, choć coraz dojrzalszy skład turniejowej ekipy także nie był bez znaczenia. Ta reguła również nie znalazła jeszcze zastosowania, chociaż najbliżej jej przetestowania byli siekierka i tadek, którzy niedawno uraczyli nas przepysznym spektaklem podczas 56. edycji, rozstrzygając piąty set w dwunastu gemach.
Kumotrowie okrutnicy - czyńcie swoją powinność!
Drugą fundamentalną nowelizacją było wdrożenie od 25. edycji obowiązku sędziowania tych niezwykłych meczów. Co prawda podczas finału historycznego pierwszego turnieju był obecny sędzia, lecz nie stało się to finałowym zwyczajem. W czasach nowożytnych arbiter po raz pierwszy pojawił się w 24. edycji, jeszcze jako wolontariusz, aby od kolejnych rozgrywek wejść na stałe do katalogu regulaminowych powinności.
W niemal wszystkich przypadkach sędziowie rekrutowali się spośród... czynnych zawodników. Nikt z nich wcześniej nie przewidywał, że rozwinie się zapotrzebowanie na taką dodatkową umiejętność. Ponadto pojawiły się też wątpliwości co do obiektywizmu tego rozwiązania: w końcu jeden zawodnik miał podliczać punkty innego, a w ostateczności również decydować o ewentualnych karach, czy nawet dyskwalifikacji. Do dziś jednak - chociaż pojawiały się czasem na korcie różnego rodzaju tarcia - żadnego z dotychczasowych werdyktów nie zakwestionowano. Może również dlatego, że od narodzin tej nowej świeckiej tradycji przyświecała jej filozofia: pomagać i nie przeszkadzać.
Bezsprzecznym liderem w tej dziedzinie został gregor, który wystąpił w takiej roli już... dwadzieścia siedem razy. Ponadto słynną formułę kończącą mecz wygłosili także: bodzio, kondzio, kicia oraz gobo. Trzykrotnie marsowym obliczem zaimponował paco, a ostatnio w budowaniu swego autorytetu na wysokim stołku wyspecjalizował się dwakroć do tej pory asystujący patricos.
Po tym wstępie nadszedł najwyższy czas na skierowanie światła jupiterów na naszych mocarzy...
*Podziękowania za tytuł i śródtytuły dla J. Machulskiego i J. Hartwig (Kingsajz, Zespół Filmowy Kadr, 1987).
^Do góry
[20 lat Majaki Cup - część 2]
:: Nasi tu byli, czyli kadry decydują o wszystkim
27 kwietnia 2023 r.
Nie byłoby turnieju, gdyby nie tworzący go zawodnicy. Na przestrzeni całej historii zmagań ich liczba dobiła dotychczas do stu osiemnastu. Nadszedł czas, aby na naszej szachownicy zaroiło się od błyszczących figur.
W trakcie organizacji mitycznego pierwszego turnieju nic nie zapowiadało ani pokaźnej rzeszy partycypantów, ani tak bogatej w wydarzenia przyszłości. Fundamenty dwudziestoletniej opowieści położyli pierwsi uczestnicy: gregor, magystah, oromek i zfibel. Ich wyjątkową rolę podkreślał także fakt, iż jako jedyni w stawce mieli prawo posługiwać się dwuwyrazowymi pseudonimami. Niestety, nie wszyscy dotrwali do dzisiejszego jubileuszu. Najkrócej występował zfibel zphibac, Mistrz pierwszej edycji. Łącznie rozegrał osiem meczów, przy okazji tracąc swój tytuł w następnym turnieju, aby rok później przeprowadzić się do innego miasta. Swoją cierpliwość wystawił na próbę pan_pszczolah_magystah, który w ciągu sześciu edycji wychodził na kort czternastokrotnie, ale wygrał tylko raz. Wreszcie oromek oromek - finalista pierwszych zawodów, który grał regularnie do siedemnastego turnieju, aby po kilku latach wrócić jeszcze na chwilę - zakończył karierę po czterdziestu spotkaniach.
Nieważne kto wygrał, ważne kto przetrwał
Jedynym graczem z początkowej ekipy, który do dziś nie rozstaje się z rakietą jest gregor_samsa. Wziął udział w pięćdziesięciu ośmiu edycjach na sześćdziesiąt rozegranych, mając na koncie (licząc razem z Turniejem Mistrzów) rekordową liczbę 226 rozegranych meczów.
To jednak niejedyny weteran w gronie dzisiejszych zawodników. Długodystansowcami zaowocowały szczególnie edycje 6. i 7. W tej pierwszej zadebiutował tomi, sięgając potem w 11. edycji po swój jedyny dotychczas tytuł mistrzowski. Uczestniczył aż w czterdziestu pięciu zawodach, gdzie rozegrał 125 meczów. W 7. edycji zapoczątkował swoje występy pablo, dwukrotny finalista, który dogonił wicelidera meldując się również w czterdziestu pięciu turniejach, co przełożyło się w jego przypadku na 145 spotkań. W tym samym czasie pojawił się lopez, Mistrz 13. edycji. Też nie zamierza spocząć na czterdziestu trzech turniejach i 120 meczach.
Nie można zapominać o graczach z nieco mniejszym, choć w każdym przypadku ponaddziesięcioletnim stażem, którzy depczą najstarszym weteranom po piętach, przekraczając magiczną barierę stu rozegranych meczów. Zacząć wypada od jody (38 turniejów, 120 meczów), debiutującego w 20. edycji, trzykrotnego finalisty, a przede wszystkim właściciela jednego, ale jakże cennego tytułu mistrzowskiego: w 28. edycji pokonał w finale - jako jeden z trzech zawodników w historii - legendarnego miśka. Niedługo później rozpoczął swój marsz paco (30 turniejów, 116 meczów); co prawda nie udało mu się nigdy dotrzeć do finału regularnych rozgrywek, ale przeżywał chwile euforii ponad rok temu, zdobywając srebrny medal w pierwszej edycji Turnieju Mistrzów. Wraz z nim debiutował kondzio (30 turniejów) i chociaż brakuje mu tylko jednego spotkania do pełnej setki, to i tak posiada efektowny dorobek pod tym względem. W kolejnej, 25. edycji zadebiutowali również carlos (35 turniejów, 125 meczów), posiadacz jednego tytułu finalisty oraz qlex (35 turniejów, 117 meczów), uczestnik zeszłorocznego Turnieju Mistrzów.
Kulturowy fetysz naszej cywilizacji skłania nas do świętowania okrągłych rocznic. Przy tej okazji istnieje pokusa, aby zwrócić uwagę na inne okrągłe wartości. Wspomniany qlex, jako się rzekło, dołączył do zmagań w 25. edycji jako pięćdziesiąty zawodnik w historii. Zaskakujące zrządzenie losu. Ale nie jedyne. Równo dwadzieścia pięć turniejów później, w 50. edycji zadebiutował pietro, który zajął, uwaga!, setny numer ewidencyjny!
Najstarsza starowinka
Ciekawostek jest więcej, choć nie wszystkie mają mistyczny charakter. Są za to dowodem na wyjątkowość naszej dyscypliny, w której optymalny wiek i siła niejednokrotnie ustępują sprytowi i doświadczeniu. Absolutnie najstarszym zawodnikiem, który przystąpił do rywalizacji był gracz z rocznika 1949! W dniu debiutu miał skończone 68 lat, zaś ostatni mecz rozegrał jako dojrzały siedemdziesięciolatek (wrzesień 2019). Tymczasem najmłodszemu uczestnikowi w momencie startu brakowało cztery miesiące do osiągnięcia pełnej zdolności do czynności prawnych (rocznik 1996). Także wykaz zdobywców tytułu mistrzowskiego daje do myślenia: nasz niepełnoletni śmiałek został Mistrzem w wieku 17 lat i 268 dni, natomiast na przeciwległym biegunie znalazł się Czempion, któremu w trakcie podnoszenia rąk w geście swojego ostatniego triumfu brakowało tylko 22 dni do ukończenia 51. roku życia.
Najliczniej reprezentowani byli i są gracze urodzeni w latach 70-tych XX wieku, niewykluczone, że głównie w związku z ówczesnym wyżem demograficznym. Stanowią oni 45-50% wszystkich notowanych. Bilans uzupełniają w niemal równej części głównie metrykalni sąsiedzi: roczniki 80-te (20-25%) oraz roczniki 60-te (także 20-25%). Największa różnica wieku przeciwników, którzy bezpośrednio spotkali się na korcie wyniosła 32 lata i 219 dni!
Nie sztuką jest zorganizować mecz seniora z juniorem. Wszelako inaczej sprawy się mają, gdy dochodzi do takiego pojedynku w finale. W trzech takich kulminacjach różnica wieku finalistów przekroczyła 21 lat - raz o 40 dni i dwukrotnie o 363 dni (ci sami zawodnicy). Budujące wieści dla matuzalemów są takie, że tylko raz starszy gracz uległ młodzieńcowi. W dwóch pozostałych finałach górą byli seniorzy i to w rygorystycznej regule wymagającej zwycięstwa w trzech z potencjalnych pięciu setów!
Kopernik była kobietą
Idea olimpijska barona de Coubertina zakładająca życzliwość, tolerancję i bezkompromisową, ale czystą rywalizację bez względu na pochodzenie, narodowość, religię czy nieheteronormatywność często w sporcie amatorskim objawia się także zniesieniem barier związanych z płcią. Wyjątkowe słowa uznania należą się wszystkim paniom, które zdecydowały się na konfrontację swoich umiejętności z dominującymi w rozgrywkach mężczyznami. Wśród przedstawicielek płci pięknej znalazło się osiem nieustraszonych, które rzuciły wyzwanie męskiemu studziesięcioosobowemu żywiołowi. W kosmosie turnieju jedne rozbłysły jak komety: pięknie, lecz krótko, inne - niczym gwiazdy - lśnią długo intensywnym światłem.
Pierwszą jaskółką, zwiastującą damską falę, była kicia. Roztoczyła swoje wdzięki od 16. edycji, w piątym roku istnienia turnieju. Po dwóch turniejach wstrzymała swój udział, aby po dwuipółletniej przerwie wrócić na dłużej. I chociaż odwiesiła rakietę blisko pięć lat temu - do dziś pozostaje samotną liderką wśród pań uczestnicząc w 23 turniejach, a dopiero niedawno oddała palmę pierwszeństwa w liczbie rozegranych meczów. Jest także uznawana za najbardziej wytrwałego gracza w historii, nie tylko wśród pań: na 64 spotkania z jej udziałem zwyciężyła tylko w trzech.
W 2010 r. na dwie edycje pojawiła się tuśka, lecz potem przez długie pięć lat kicia regularnie, choć z krótkimi przerwami, pełniła rolę rodzynka w zmaskulinizowanym cieście zmagań. Era permanentnej obecności kobiet w tourze rozpoczęła się w 37. edycji - od tamtego czasu w każdym turnieju gra przynajmniej jedna zawodniczka.
Pierwsza gwiazda dużego formatu pojawiła się na nieboskłonie w 38. edycji. Mowa oczywiście o arietis, która stawała w szranki rekordowe siedemdziesiąt razy, dwukrotnie docierając do półfinału, będąc również stałą bywalczynią pierwszej dziesiątki Rankingu (najwyżej była rozstawiona z numerem szóstym i to czterokrotnie). Aktualnie, w roku jubileuszu, zapowiedziała swój powrót po krótkiej nieobecności.
Rok później liczba pań się podwoiła - dołączyły droba, mary i oliwka. Przełomowy i wyjątkowy okazał się rok 2017: pierwiastek kobiecy wzmocniła jeszcze nika i udział dziewczyn we wszystkich trzech turniejach tego sezonu (edycje 43., 44. i 45.) wzrósł do ponad 20% składu (6 pań na 28 uczestników). Nigdy przedtem i nigdy potem nie było już tak pokaźnej jednoczesnej niewieściej reprezentacji. Stopniowo ich liczba topniała i spośród tej czwórki do dziś pozostała jedynie droba, która ma obecnie na swoim koncie 51 spotkań.
A ciebie zostawiam sobie na deser, tatuśku
Całkiem nową epokę wyznaczyła mya, objawiając się latem 2018 w 47. edycji. Zrazu we wcześniejszych rundach została wyeliminowana przez ówczesnych gigantów, jednakże już w swoim czwartym turnieju po raz pierwszy uzyskała tytuł finalistki, co powtórzyła jeszcze dwukrotnie, stając się supergwiazdą, przed którą drżeli najlepsi. Po 50. edycji awansowała na czwartą pozycję Rankingu i w kolejnych ośmiu turniejach rozstawiana była w ekskluzywnym kręgu czołowej czwórki, premiowanej bezpośrednim awansem do turnieju głównego (najwyżej - z trzecim numerem). Pechowo nie dopisała jej forma w samych finałach, bowiem w żadnym z trzech, do których dotarła nie udało jej się wygrać nawet seta, mimo że w drodze do finału w każdym turnieju bez wyjątku to ona nie oddała żadnego seta rywalom. Zrównoważyła te niepowodzenia fenomenalnym występem w pierwszym Turnieju Mistrzów: zdobyła złoty medal i po dwóch edycjach pozostaje jedynym graczem (wśród obu płci!), który wygrał wszystkie mecze w tym elitarnym wyścigu. W związku ze swoim błogosławionym stanem w obecnym sezonie zawiesiła swoje występy, ale za jednym zamachem zaanonsowała też przyszłą kontynuację kariery.
Nasze damy uczestniczyły w sumie w 279 meczach (z czego 5 przypada na Turniej Mistrzów). Pomiędzy sobą natomiast starły się zaledwie czternaście razy i tylko w jednym przypadku był to mecz w części pucharowej (arietis vs nika w pierwszej rundzie turnieju głównego 51. edycji). Ponadto dwie najlepsze zawodniczki: arietis i mya zrządzeniem ślepego losu trafiły raz do jednej grupy eliminacyjnej (48. edycja) i obydwie wspięły się na następny poziom, zostawiając w tyle męską część składu z kwaśnymi minami.
W kolejnych częściach tej retrospektywnej serii planowane jest jeszcze przybliżenie postaci naszych wspaniałych Mistrzów, innych istotnych graczy oraz garść danych statystycznych, które mogą rzucić dodatkowe światło na nasze przedsięwzięcie.
*Podziękowania za tytuł i śródtytuły dla J. Machulskiego (Seksmisja, Zespół Filmowy Kadr, 1983).
^Do góry
[20 lat Majaki Cup - część 1]
:: Jubileuszowy kalejdoskop Majaki Cup
20 kwietnia 2023 r.
Euforia, ogromne emocje i rozczarowania, początek i koniec wspaniałych karier zawodniczych, nawiązane przyjaźnie, bezinteresowna życzliwość i bezlitosna rywalizacja - to tylko część bilansu historii turnieju Majaki Cup. Jeden z najstarszych amatorskich, organizowanych nieprzerwanie turniejów tenisowych w Szczecinie obchodzi właśnie dwudziestolecie istnienia.
Formuła zawodów od początku była jasna i klarowna: połączyć przyjemne z pożytecznym. Już od pierwszej edycji turniej był podzielony na dwie części - grupowe rozgrywki eliminacyjne oraz część pucharowa, tzw. turniej główny. Dzięki temu gracze reprezentujący różny poziom tenisowego rzemiosła mogli rozegrać kilka meczów bez obaw o wyeliminowanie z rozgrywek już po pierwszej przegranej, jak w tradycyjnym turnieju. Z kolei jedną ze słabych stron amatorskich rozgrywek ligowych jest brak czytelnego rozstrzygnięcia i wyłonienia niepodważalnego zwycięzcy zmagań, co w pewnym stopniu wpłynęło na upadek wielu innych powstających przez lata lig. Tutaj nikt nie miał i nie ma wątpliwości kogo tytułować Mistrzem...
Od znajomych do znajomych znajomych
Dwadzieścia lat temu czwórka przyjaciół postanowiła w ramach turnieju zweryfikować swoje tenisowe przechwałki. Jednak niewystarczająca, jak się wówczas wydawało, oferta na ówczesnym rynku szczecińskiego białego sportu dała impuls do przygotowania dość niespotykanego jak na tę dyscyplinę systemu rozgrywek. Zorganizowanie nowego, niezależnego turnieju miało tę zaletę, że zawężało gremium uczestników do osób wzajemnie znanych i lubianych. Unikatowa formuła "not open" nie wszystkim pozwalała na udział - zapraszano tylko tych, którzy zostali poleceni przez innych graczy. Intencją było wykluczenie impertynentów, którzy niesportowym zachowaniem potrafią każdego skutecznie zniechęcić do dalszej rywalizacji.
Jako że w pierwszej edycji wystąpili bliscy znajomi w naturalny sposób zapoczątkowano tradycję posługiwania się jedynie pseudonimami, co stało się cechą charakterystyczną zawodów i z powodzeniem funkcjonuje do dziś.
Trzy pory roku
Koncepcja rywalizacji zakładała organizację trzech edycji w ciągu jednego roku: wiosennej, letniej i jesiennej, co realizowano przez dwadzieścia kolejnych sezonów z żelazną konsekwencją. Pierwszy mecz turniejowy odbył się 29 maja 2003 r. Od tego czasu odbyło się sześćdziesiąt podstawowych edycji oraz dwie przeznaczone dla przodowników, podczas których wystąpiło łącznie sto osiemnaścioro graczy. Rozegrano 1959 meczów. Brak dogodnego zaplecza tenisowego wpłynął na planowe pominięcie w rozgrywkach zimy i dopiero po dziewiętnastym sezonie wprowadzono dodatkowy punkt na mapie mączkowych rozkoszy - Turniej Mistrzów, uzupełniający regularne rozgrywki o starcie wąskiego grona ośmiu najlepszych graczy sezonu.
Trzem turniejom w sezonie towarzyszył Ranking Majaki Cup, obejmujący trzy ostatnie mistrzostwa, który początkowo pełnił funkcję tylko prestiżową. Od narodzin był skorelowany z wynikami poszczególnych turniejów. Jego pierwszą funkcją było wskazanie najlepszego gracza w danym roku i uporządkowanie rezultatów pozostałych, przede wszystkim tych występujących systematycznie. Stopniowo jego znaczenie ulegało zwiększeniu, aż w końcu stał się jednym z najważniejszych narzędzi wpływających na losy zawodników przed kolejnymi edycjami. Dziś decyduje o tym jak wygląda dynamika rozgrywek, faworyzując triumfatorów i rzucając wyzwania pretendentom. Od dwóch lat wskazuje także ścisłą czołówkę uprawnioną do udziału w Turnieju Mistrzów.
Mistrz może być tylko jeden
Tonąca w pomroce dziejów pierwsza edycja objęła zaledwie czterech zawodników. Wieść o turnieju rozniosła się błyskawicznie przynosząc szybki przyrost liczby uczestników. Drugi sezon rozpoczynało dwunastu graczy, a wkrótce potem wolumen kandydatów na Mistrza ustabilizował się na poziomie szesnastu. W okresie "dziecięcym" zainteresowanie udziałem w turnieju było zmienne, ale ostatecznie w dziewiątym sezonie rozszerzono skład o cztery osoby, zaś po kolejnych pięciu latach liczba wzrosła do dwudziestu ośmiu. Od 41. edycji niezmiennie tworzy się sześć czteroosobowych grup, które uzupełnia czterech wybrańców premiowanych bezpośrednim awansem do turnieju głównego.
Ze względu na możliwości odrobienia strat po pierwszej porażce, ale też z powodu ryzyka utraty uprzywilejowanej pozycji po pierwszej wygranej - eliminacje grupowe zwykle niebywale rozpalały zmysły. Szczególne napięcie jednak zawsze wzbudzał drugi, pucharowy etap rywalizacji - turniej główny, gdzie każda drobna nawet niedyspozycja dnia mogła skończyć się wyeliminowaniem ze zmagań. W takiej atmosferze nawet potencjalnie słabsi gracze stawali przed szansą pokonania faworytów, co przełożyło się na wiele niespodzianek. Dlatego też jednym z elementów, które legły u podstaw żmudnej procedury wyłaniania Mistrza była pięciosetowa maksyma finału. Zwycięzca musi zmierzyć się nie tylko ze sobą i swoim przeciwnikiem, ale także z trudami odmiennych od zwykłych meczów formuły, nie wspominając o dodatkowym brzemieniu związanym z częstą obecnością publiczności. Mieliśmy więc do czynienia z różnymi okolicznościami, ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś został "przypadkowym" Mistrzem.
Wszyscy zainteresowani mają teraz szansę odświeżyć wspomnienie wielkich uniesień mijającego dwudziestolecia i podróż w czasie śladami tych, którzy swoją obecnością współtworzyli turniej i byli aktorami jego kroniki...
^Do góry
|
|